„Jest taka bourbon whiskey, która przyprawia fanów tego gatunku
alkoholu o drżenie rąk i kołatanie serca, śni im się po nocach, spokoju i
spełnienia zaś nie daje nawet, jeśli pojawi się na jawie – wręcz przeciwnie –
wszelkie opisane objawy właśnie wówczas się nasilają. O dziwo nie jest to
whiskey z rodzaju tych absolutnie unikatowych, od dawna nieprodukowanych w od
dawna już nieczynnej destylarni. Nic z tych rzeczy. Jej butelki pojawiają się
wciąż i to regularnie dwa razy w roku. Można więc powiedzieć, że nasilenie się
objawów wspomnianej wyżej nerwicy ma charakter sezonowy (na wiosnę i jesień), choć
sama choroba ma stanowczo charakter przewlekły i zdaje się ostatnimi czasy
tylko przybierać na mocy. Czy jest na nią jakieś lekarstwo? Otóż jest i
paradoksalnie stanowi ono jednocześnie jej przyczynę. To gama bourbonowych specyfików
wlanych do szklanych butelek z obowiązkowym logo VAN WINKLE.
Za czym kolejka ta stoi…
Żeby zrozumieć skalę epidemii (a
raczej pandemii – a to ze względu na globalny rozmiar zjawiska), postaram się
przybliżyć sytuację, jaka miała miejsce 20 listopada 2013 roku (czyli całkiem
niedawno) w lokalnym sklepie Party Mart na terenie niewielkiego miasteczka
Brownsboro w USA. Jego właściciel, niejaki Jerry Rogers, otrzymuje od swojego
hurtownika dwa razy do roku (w kwietniu i listopadzie) partię whiskey
oznaczonych logo Van Winkle. Dostawa zazwyczaj jest stosunkowo niewielka,
zresztą stosownie do codziennej skali sprzedaży w tym sklepie. Jerry dostaje
zatem jednorazowo (i tylko tak) nie więcej niż 40 butelek z całej kolekcji. Do
niej zalicza się wówczas: trzy butelki bourbona Pappy Van Winkles Family
Reserve w wersji 23YO oraz tyle samo butelek w wersji 20YO i kilka flaszek Van
Winkle Family Reserve Rye 13YO. Kolekcję dopełnia gama nieco młodszych wersji
bourbonów Van Winkle w ilości nieprzekraczającej nigdy liczby jednocyfrowej
każda. Są to: Pappy Van Winkles Family Reserve 15YO,
Van Winkle Special Reserve 12YO oraz najmłodszy z kolekcji Old Rip Van Winkle
10YO.
Jak
wspomina Jerry, w kwietniu ubiegłego roku, na wieść o planowanej dostawie
skrzynek z whiskey Van Winkle, do jego sklepu przybyło ponad 300 klientów –
oczywiście wszyscy z objawami choroby, zwanej roboczo „vanwinklozą”. Dalszy
opis zdarzeń, jakie miały miejsce w sklepie pana Rogersa, spokojnie można
przyrównać do obrazu „Bitwa pod Grunwaldem” pędzla Jana Matejki. Jako, że obraz
raczej jest powszechnie znany, reszty, drogi czytelniku, domyślisz się sam. Ja zaś
od razu przejdę do sytuacji z listopada ubiegłego roku. Pan Rogers, bogatszy o
doświadczenia z kwietnia, a w obliczu jeszcze większej rzeszy pacjentów chorych
na vanwinklozę (przybyło ich otóż na raz ponad 600) zamyślił plan prosty i
skuteczny zarazem. Wybawieniem miała okazać się loteria. Każdy klient sklepu
losował kartkę z numerem (czyli kupon). Takie same kartki z numerami wylądowały
następnie w szklanym słoju (czyli maszynie losującej). Następnie Jerry Rogers
(tu w nieodzownej roli sierotki) ogłaszał, którego Van Winkla z dostawy właśnie
przeznacza na sprzedaż, po czym losował kupon z numerem. Właściciel numeru mógł
wówczas we w miarę cywilizowany sposób ową flaszkę nabyć. Oczywiście wielu
klientów odeszło z kwitkiem (czyli swoim kuponem), niewielu zaś kupiło
wymarzoną butelkę, tak dla siebie, jak i na sprzedaż. Ten akapit pozwolę sobie
zakończyć w tym miejscu, by zostawić go trochę na rzeczową analizę opisanego
wyżej zjawiska.
Słynna familia – czyli rys historyczny
Przyczyna współczesnego fenomenu
whiskey Van Winkle jawi się wraz z pojawieniem się na bourbonowej scenie
XIX-wiecznej Ameryki seniora dynastii, Juliana Proctora Van Winkle, zwanego potocznie
„Pappym”. Pappy urodził się w 1874 roku w Danville w stanie Kentucky. Swoją
karierę w amerykańskim whiskey-biznesie zaczynał, jako salesman w firmie
William Larue Weller & Sons. Firma ta zajmowała się skupowaniem bourbon
whiskey od destylarni (które w tamtych latach nie posiadały własnych marek ani
nie zajmowały się sprzedażą detaliczną) oraz kupażowała je według własnej
receptury i sprzedawała pod własnymi markami lub czyniła to dla właścicieli
innych marek. Pappy okazał się znakomitym fachowcem nie tylko w dziedzinie produkcji
whiskey, ale też doskonale rozumiał prawidła, rządzące szeroko pojętym whiskey-biznesem.
To pozwoliło mu, wraz ze wspólnikiem Alexem Farnsleyem, wykupić ostatecznie
udziały w firmie Wellerów.
Whiskey od W. L. Weller & Sons
cieszyły się znakomitą reputacją. Paletę firmy zdominowały w pewnym momencie
pszeniczne bourbony z destylarni należącej do Arthura Ph. Stitzela (w
recepturze których do kukurydzy i słodu jęczmiennego dodaje się pszenicę
zamiast zwyczajowego żyta). Nie umknęło to uwadze Pappy’ego, który po zniesieniu
narodowej prohibicji postanowił fizycznie połączyć produkcyjne moce destylarni
Stitzela z siłą marketingu firmy Weller. Tak oto w 1933 powstała najsłynniejsza
i do dziś najbardziej prestiżowa destylarnia bourbon whiskey – The
Stitzel-Weller Distillery, prawdziwe arcydzieło starego Van Winkla. Do
najbardziej znanych marek tej destylarni należały takie wheated bourbony, jak
Old Weller, Cabin Still, Yellowstone czy wreszcie okręt flagowy destylarni –
Old Fitzgerald.
Po śmierci Juliana Proctora „Pappy”
Van Winkle w 1965 roku stery przejął jego syn Julian P. Van Winkle II. Niestety
wraz z jego rządami rozpoczyna się powolny upadek potęgi kultowej destylarni……”
Dalszą część artykułu, poświęconego zjawiskowemu pożądaniu whiskey Van Winkle, znajdziecie (jak zawsze) w najnowszym, styczniowym wydaniu miesięcznika branżowego
Rynki Alkoholowe. Serdecznie zapraszam do lektury.